Twitter

Nie wyobrażam sobie Świąt poza domem

piątek, 18 grudnia 2015

Kiedy planowałam budowę tego domu, jedną z najważniejszych spraw było to, żeby święta można było tam obchodzić tak, jak sobie wyobrażamy, że należy. A więc jest stół, przy którym mieszczą się dwadzieścia cztery osoby, ale można dostawić kolejny taki sam, żeby siedziało trzydzieści kilka. Zastanawiałam się, które miejsce będzie dobre na choinkę i jak zorganizować kuchnię, żeby można było wspólnie gotować. Stanęło na tym, że jedna kuchnia jest robocza, gdzie gotuje się na przykład bigosy i gdzie wtedy nie najlepiej pachnie, a druga jest taka, przy której wszyscy razem coś szykujemy. Na święta przyjeżdżają mama mojego męża i moja ciotka – osoby, które są same. Dzieci mojej siostry, która mieszka w Toronto, po prostu nie wyobrażają sobie, że mogłyby nie przylecieć do nas na Boże Narodzenie – jej syn z Londynu, a córka ze Szwajcarii. Gotowe są lecieć same kawał świata, byleby tylko na Wigilię być razem z nami wszystkimi. Innych świąt sobie nie wyobrażają.

Pamiętam, jak przed laty mieszkaliśmy w Stanach Zjednoczonych i na Boże Narodzenie pojechaliśmy na Florydę. Przyjechała tam też moja siostra z dziećmi i było fantastycznie, bo mieszkaliśmy nad kanałem, po którym przepływały pięknie przystrojone i oświetlone statki, a ludzie śpiewali swoje amerykańskie kolędy. Było ciepło, wokół rosły palmy. Ale wszyscy mieliśmy poczucie bycia nie na swoim miejscu. Między innymi dlatego cała moja rodzina ma przekonanie, że na Wigilię trzeba być w Polsce, w domu, i wszyscy musimy być razem. Nie wyobrażamy sobie, żeby w tym czasie wyjeżdżać gdzieś do ciepłych krajów, jak to się ostatnio zrobiło modne.

Cała moja rodzina jest zaangażowana w przygotowanie wigilii, także dziewięcioro moich wnuków, bo nie może być tak, że tylko jedna osoba sprząta i gotuje, a potem pada ze zmęczenia. A zasada jest taka, że wszystko musi być przygotowane w domu, absolutnie nie ma mowy o tym, żeby cokolwiek kupić. Każdemu zostaje z wyprzedzeniem przydzielona potrawa, którą ma zrobić, nawet dzieci pieką pierniczki. Przyznam się, że robię tylko kompot z suszu i – od kilku lat – grzyby we francuskim cieście, smażone na głębokim oleju. Pycha. Uwielbiam je i robię głównie dla siebie. Wszystkiego pilnuje moja córka, która jest główną ochmistrzynią.

Kolacja wigilijna jest tradycyjna – dwanaście potraw, a wszystkie warzywno-rybne. Mamy jednak swój własny zwyczaj, który pielęgnujemy od lat. Mniej więcej miesiąc przed Wigilią odbywa się ogólnorodzinna debata – teraz już najczęściej e-mailowa, bo mieszkamy w różnych miejscach – na temat tego, jakie kolory obowiązują na Boże Narodzenie w danym roku. Zawsze wybierane są dwa. W ubiegłym roku był złoty i zielony, a w tym roku postanowiliśmy, że będzie biały i srebrny. To dotyczy nie tylko nakrycia stołu i dekoracji choinki, my wszyscy ubieramy się w te kolory. Kupowanie ubrań na Wigilię to część przygotowań do świąt, a zarazem wielka frajda, zwłaszcza dla pań. Czasami przyjeżdżają niespodziewani goście, których zawsze chętnie witamy, i dla nich zawsze jest jak nie szal, to inny drobiazg w obowiązującym kolorze. Kiedy potem robimy zdjęcia, widać na nich, jaki jest w tym wszystkim porządek.

Ponieważ dom jest tak zaprojektowany, żeby wszyscy dobrze się w nim czuli, rodzina przyjeżdża wcześniej. Odbywają się wspólne gotowanie i rozmowy. Częścią tych świąt są prezenty. Staram się jednak uczyć dzieci, że nie wystarczy wpaść do sklepu pięć minut przed szóstą i kupić cokolwiek, trzeba pomyśleć, dla kogo szykują podarek, co ta osoba lubi, a jeśli tego nie wiemy, trzeba się dowiedzieć. To jest forma bycia razem, okazywania przyjaźni i troski o kogoś. Naprawdę nie chodzi o to, żeby podarować komuś coś bardzo kosztownego, bo akurat mamy na to pieniądze. I takie są dziś te nasze Wigilie. Każda jest wyjątkowa.

Natomiast była jedna, którą zapamiętałam szczególnie i która okazała się potwierdzeniem, jakie to ważne, żeby być razem z rodziną. 12 grudnia 1981 roku moja siostra, która wtedy mieszkała w Gdańsku, urodziła drugie dziecko, które wymagało operacji. W związku z tym jej starszy, półtoraroczny synek musiał na pewien czas zamieszkać gdzieś indziej, bo dzieci nie mogły być od razu razem, kiedy młodsze wróci ze szpitala. W związku z tym postanowiłam wziąć urlop i zająć się siostrzeńcem. Ponieważ moje dzieci były już wtedy dość duże, nie bardzo pamiętałam, jak to jest przy takim maleństwie, ale stwierdziłam, że przecież jest telefon, więc udzielą mi instrukcji i nie będzie problemu. Mąż siostry przywiózł synka w nocy 12 grudnia, a nazajutrz okazało się, że telefony nie działają i nie ma możliwości jakiejkolwiek komunikacji. Nagle ja i mój mąż zostaliśmy z tym małym, który nas raczej słabo znał, w ogóle nie wiedział, co my wokół niego robimy, my nie wiedzieliśmy, co on je, jaki ma rozkład dnia i tak dalej… Po prostu koszmar. Wszystko było podporządkowane temu, żeby jakoś przetrwać. Tymczasem zbliżała się Wigilia. Zastanawialiśmy się, jak my te święta przeżyjemy bez jedzenia, bo prawie nic wtedy w sklepach nie było. Nagle dokładnie na dwa dni przed świętami rozległo się pukanie do drzwi. Okazało się, że mama mojego męża przyjechała ze wsi pod Lublinem z kawałem świniaka. Osłupieliśmy. Zapytaliśmy, jak jej się udało tu dotrzeć, bo przecież stan wojenny, nigdzie nie można jeździć! A ona na to: „Ja za Niemca jeździłam, to teraz się będę bała?!”. I uratowała nas wtedy.

Dziś tak sobie wyobrażam prawdziwe Boże Narodzenie, że będzie nas przy wigilijnym stole coraz więcej, że będziemy razem powoli wszystko przygotowywać. A potem spokojnie sobie rozmawiać. I zawsze tutaj, w naszym rodzinnym domu.

Powyższy tekst jest fragmentem książki "Przy wigilijnym stole", w której swoimi wspomnieniami i refleksjami na temat Bożego Narodzenia z Danutą Śmierzchalską podzielili się ludzie kultury, biznesu i Kościoła.

Drodzy Czytelnicy, życzę Wam takich właśnie rodzinnych Świąt, dobrych spotkań i dobrych rozmów.

Henryka Bochniarz

Konfederacja LewiatanStowarzyszenie Kongres KobietEFNI